poniedziałek, 14 listopada 2016

Rozdział 10

Żółta taśma, czarna furgonetka i zapłakana blondynka towarzyszyły mi przez całe dwa dni. Myśliwy i Kapturek gdzieś zniknęli przez co zaczynałem mieć obawy czy nie zacząć ich szukać. W mieście robiło się coraz gorzej, a ja potrzebowałem pomocy. Zostałem sam. Wszedłem do gabinetu i przyczepiłem do tablicy korkowej kolejne zdjęcie i miejsce. Kawiarnia i Klub. Godziny wieczorne. Kobiety. To nie miało sensu. Jedna z nich była Baśniowcem, a druga nie. Suzie i Lucas mieli pojechać, aby poinformować jej rodzinę, że umarła. Westchnąłem cicho i wziąłem do ręki czarny marker. Czego komendant się po mnie spodziewał? Że poradzę sobie i tak szybko uda mi się wymyślić jakieś rozwiązanie? Tak naprawdę nie wiedziałem jeszcze nic. Postanowiłem udać się do ostatecznej metody. Potrzebowałem Belli.
Ratusz był jeszcze otwarty, więc czym prędzej pognałem do sekretariatu. Kobieta miała upięte włosy w luźny kok i ubrana była w żółtą koszulę, połączoną z czarnymi dzwonami. Nadal nie rozumiałem tutejszej mody. Przed Wybuchem każda dziewczyna chodziła w sukni, a teraz próbowano się przystosować do dzisiejszego ubioru, co wyglądało dosyć komicznie.
- Cześć, Matt. - Powiedziała nawet na mnie nie patrząc.- Znowu myszkujesz w biurze?
- Tym razem mam inny cel. Potrzebuję osoby do śledztwa, a moja partnerka gdzieś zaginęła w akcji. Potrzebuję kogoś kto zna się na tym prawie tak samo jak ona, plus ma jeszcze jakieś wtyki w ratuszu.
Miałem wrażenie, że zaskoczyło ją to, bo dobrze wiedziała o kogo chodzi.
- Żartujesz, prawda?
- Potrzebuję cię, Bello. Obiecuję, że wrócisz do swoich obowiązków najszybciej jak się da, ale póki co musisz mi pomóc. Do tego, informuj mnie co się tutaj dzieje. To ważne.
- Mogę ci pomóc, ale informować o teraźniejszych wydarzeniach... To jest zastrzeżone. Wyrzuciliby mnie. Zresztą moja posada i tak jest zagrożona.
- A nie tego właśnie chcesz? Pomogłabyś miastu, a Garrote poszedłby się pieprzyć. I tak nic nie robi. Tylko ty i Katherine tutaj coś robicie. No dobra, tylko ty, więc raczej cię nie wyrzucą.
- Skończ mnie przekonywać i lepiej powiedz, kogo trzeba iść znaleźć. Potem porozmawiamy o tym co się dzieje w mieście.

***
- Bardzo zabawne... - stwierdziła kobieta szczerząc się do magicznego zwierciadła. - Baaardzo. To jest takie śmieszne, że zaraz... zaraz wybuchnę. - Po czym zaczęła się śmiać. Był to złowieszczy chichot połączony z napadami rechotu. Nie przestawała, bo tylko to ją uszczęśliwało. No, prawie. Była jeszcze jedna osoba, która obecnie miała wywinąć się z więzienia, ale wiedziała, że przyjdzie. Po prostu miała takie odczucie.
Wtedy do sali wszedł mężczyzna. Był wysoki, opalony, a wyglądem przypominał jakiegoś latynosa, rodem z dramatu. Całe ręce pokryte były tatuażami, w nosie miał kolczyk, a oczu nie było widać zza ciemnych okularów. Nienawidził ich pokazywać, bo twierdził, że to słabość. Palił papierosa, a po chwili wypuścił dym z ust, prosto na twarz kobiety, która zaczęła nieustannie kaszleć.
- Cisza. - Powiedział niskim, basowym głosem.
- Ale, ale... - zająknęła się, lecz zaraz po tym na jej ustach znów pojawił się przerażający uśmiech. - Skoro tego sobie życzysz...
Człowiek tylko przewrócił oczami, choć i tak nikt tego nie zobaczył. Był rozczarowany i pragnął czegoś więcej. Pragnął zniszczyć każdego kto stał mu na drodze.
- Wezwij X i Y. Mam do nich sprawę. - Usiadł na czarnym, rozklekotanym krześle.
Zniszczenie wyspy było jedynie namiastką tego, czego on chciał. Miał najgroźniejszych ludzi i najlepszą broń. Poza tym, to on tak naprawdę pociągał za sznurki i sterował tymi marionetkami, które widziały tylko czubek własnego nosa i pieniądze, których także nie posiadały. Te sprawy spowodowały, że niedostrzegalnie uśmiechnął się i już miał w głowie kolejny plan do zrealizowania. Potrzebował tylko głupców.

***
- To, czego szukamy? - zapytała brunetka.
- Idziemy do Vivian. To ona była najbliżej z Jasmine, więc będzie wiedzieć co dziewczyna robiła i gdzie przebywała. Była przy jej śmierci.
- Jasne. - Odparła i przyspieszyła kroku.
To było dosyć dziwne. Pakowaliśmy w śledztwo ludzi z zupełną niewiedzą, a potem okazywało się, że dają sobie radę. Może komendant coś wiedział? Coś, czego nam brakowało... To zaczynało być męczące i dokuczliwe, ale musieliśmy dać radę. Już nawet przestało chodzić o Baśniogród. Ludzie ginęli.
- Matt, słyszysz? - zapytała niespokojnie Bella.
- Co? - odpowiedziałem.
Nie powinienem się zamyślać.
- Ktoś jest w domu Vivian. Słychać krzyki. - Stwierdziła.
Nastawiłem słuch i udało mi się nawet usłyszeć zdania tych ludzi. Znęcali się nad nią. Chcieli czegoś, czego nie miała. Jakąś... wstążkę.
- Biegniemy. - Zarządziłem. - Szybko.
Puściliśmy się pędem przed siebie, ale dziewczyna trochę odstawała, więc chwyciłem ją za rękę. Brukowa uliczka nie wydawała się aż taka krótka. Wbiegliśmy do murowanego bloku i przeskakiwaliśmy stopnie, a głosy były coraz wyraźniejsze i lepiej było je słychać.
- Odpierdol się ode mnie! - Krzyknęła zdenerwowana osoba.
Wtedy, usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła. Cholera.
- Drzwi są zamknięte. Nie otworzą, nawet jeśli zadzwonisz. Musisz je wyważyć. - Bella spojrzała na mnie jakby to było jasne od początku.
- Jasne.
Może to i było trudne, ale jako Baśniowce mieliśmy różne... dary. Lepszy słuch, wzrok, siła...  Uderzyłem nogą w drzwi, ale nie drgnęły. Za to mogę się założyć, że te osoby to usłyszały.
- Jeszcze raz. - Powiedziała stanowczo.
Skupiłem swoją siłę na tej jednej rzeczy, oddaliłem się trochę i z całej siły kopnąłem. Otworzyły się na oścież, a ja ujrzałem dwóch na wpół przemienionych mężczyzn i posiniaczoną kobietę, która była ledwie przytomna. Jeden z nich, wyglądający jak Diabeł trzymał ją za szyję, a ogon oplótł wokół jej brzucha.
- Pan Wilk... jak miło. - Wysyczał.
Brzmiał jak wąż... Rodem z legendy o Twardowskim.
Trzeba było działać. Szybko.

czwartek, 3 listopada 2016

Rozdział 9

*Lucas Hather*

Ból był powalający, a mi samemu brakowało już sił. Mimo to szedłem dalej bez żadnego grymasu na twarzy nie chcąc zdradzić mojego bólu Kapturkowi, która i tak niechętnie zgodziła się na dalszą drogę. Czułem, że cała lewa noga mi zdrętwiała i coraz większe trudności miałem z chodzeniem.  Ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu, utrudniająca poruszanie się, a zwłaszcza nam. Ociężale gramoliliśmy się pod ogromną górę, która po moim pierwszym kroku stała się mym największym wrogiem. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, by oszczędzić jak najwięcej sił, jednak i one miały swój limit.

Zadyszany pokuśtykałem kolejny odcinek i dzięki szybkiej reakcji Kapturka, która przez całą drogę trzymała mnie pod ramię pomagając w drodze, chwyciła mocno uniemożliwiając mi tym samym upadek.

- Już nie daleko... - wysapała cicho.

Była wykończona i sprawiała wrażenie, że zaraz miałaby się przewrócić. Mimo to szła uporczywie ciągnąc mnie za sobą i nie pozwalając nawet się zachwiać.
Słońce zeszło jakieś dwie godziny temu, a wokół nas zaczynał pojawiać się mrok.

- Już prawie! -  wysapała, sama niepewna, do siebie.

Po długich staraniach udało nam się wejść na stok, lecz zamiast zobaczyć wymarzoną drogę, naszym oczom ukazał się kolejny gęsto zarośnięty las. Ze zmęczonymi minami przystanęliśmy na chwilę przy wysokiej brzozie, a ja z wdzięcznością opierałem się o nią plecami.

Suzanne  przeszukiwała swój granatowy plecak, który wzięła z naszego już porzuconego samochodu i zaczęła czegoś szukać. Po chwili podeszła do mnie i podała mi butelkę wody.

- Pij. – Kazała, sama opierając się o pień innego drzewa.

Zrobiłem to co kazała czując się odrobinę lepiej. Ona przechyliła opakowanie i wypiła ostatnie krople jakie nam pozostały. Spojrzałem na nią nietrzeźwo, dając do zrozumienia byśmy ruszali kiedy tuż przy mojej głowie przeleciał naostrzony topór wbijając się w pień dwa milimetry od mojej twarzy. 

Ożywiony odepchnąłem się od pnia i patrząc przez chwilę na broń, szybko, ale ostrożnie przysunąłem się do Suzie. Ona przerażona spojrzała na mnie, a później w stronę skąd przyleciała broń. Jednak nic nie powiedziała.

Przeczekaliśmy chwilę i upewnieni, że napastnik, który nas zaatakował odszedł powiedziałem:
- Lepiej ruszajmy w głąb lasu. Tam będziemy mniej łatwym celem. Bo ktokolwiek to był nie ma zbyt dobry zamiarów wobec nas. Nawet jeśli odszedł, nie wiadomo czy nie zaatakuje ponownie.
  
Brunetka niemal od razu skinęła głową na znak, że się zgadza i odwracając się w stronę lasu postąpiliśmy krok, gdy nagle barczysta sylwetka nieznajomego wysunęła się przed nami. Suz wydała z siebie stłumiony krzyk, a ja potrafiłem tylko tępo patrzyć na uzbrojonego mężczyznę. Cholera! Z tą nogą byłem bezbronny i fatalnie się czułem. Mimo to, z każdym ruchem wzrastającego bólu przybrałem postawę bojową i stanąłem między napastnikiem, a dziewczyną zaciskając z sykiem zęby, gdyż ból o mało mnie nie powalił.

- Kim jesteś? - spytałem ze złością w głosie.

Mężczyzna roześmiał się bez cienia wesołości i spojrzał na nas uważnie.

- Myślisz, że w takim stanie dałbyś radę ją obronić?

- Nie potrzebuję pomocy – odpowiedziała stanowczo dziewczyna.

Nagle usłyszałem świst przecinającego powietrza, a potem zobaczyłem jak nieznajomy z wdziękiem łapie sztylet rzucony przez Czerwonego Kapturka i uśmiecha się szyderczo.

- Nie ze mną takie sztuczki. – Wyszeptał i rzucił tę samą broń w kierunku dziewczyny, a następnie kolejny.

Chciałem zatrzymać pierwszy sztylet, lecz ból kompletnie mnie sparaliżował. Dziewczyna szybko zorientowała co się dzieje i zrobiła unik, ratując się tym samym od postrzału w głowę. Jednak nieszybko udało jej się zareagować na drugi sztylet, więc został wbity prosto w łokieć. Dziewczyna wrzasnęła i osunęła się na kolana łapiąc za ranną rękę.

- Zawsze pamiętaj o planie B. – Rzekł uradowany swoją wygraną blondyn i dodał. - Nie mieszajcie się, to nie wasza sprawa. Zostawcie śledztwo w spokoju i cieszcie się życiem jakie wam pozostało.

- A jeśli tego nie zrobimy?! – wysyczałem.

- W taki razie, nie najlepiej się to dla was skończy... Zaraz pojawi się moja siostra, więc jeśli chcecie ujść z życiem, wynoście się stąd i zapamiętajcie moje słowa. 

Usłyszeliśmy szczęk łamanej gałązki za nami więc szybko odwróciliśmy się w stronę hałasu, jednak nic tam nie było. Powróciłem spojrzeniem do chłopaka, lecz jego już tam nie było.
 Bez zastanowienia rzuciłem się do dziewczyny i wyciągając jej nad wyraz ostrożnie sztylet, a następnie obwiązując ranę materiałem rzuciliśmy się do ucieczki. O ile ucieczka ma znaczenie szybko kuśtykających ludzi to tak. Rzuciliśmy się biegiem.

*Suzie Reed*

Podeszliśmy szybkim krokiem cali zdyszani i zmęczeni wysiłkiem, a także nieopuszczającym nas bólem do białego średnich rozmiarów domu, stojącego samotnie na szerokiej nieogrodzonej łące. Przystanęliśmy przed progiem i spróbowaliśmy wyregulować nasze oddechy, co niestety nie było takie proste.

Ramię pulsowało bólem, byłam wykończona i zestresowana. Właśnie mieliśmy odbyć poważną rozmowę i zdobyć więcej informacji do śledztwa, ale jak to zrobić skoro byliśmy cali wymazani krwią? Przecież rodzina ofiary od razu zacznie się obawiać, że coś się im przytrafi i tym sposobem nic nam nie powiedzą. Ale nie mogliśmy teraz zawrócić. Przecież byliśmy już na miejscu. Jaki głupiec by teraz zrezygnował? Spojrzałam na Luka, a następnie na mahoniowe drzwi stojące przed nami, a na nich zawieszony świąteczny wieniec. Trzeba było improwizować i tyle.

Wypuściłam głośno powietrze z ust i nacisnęłam na dzwonek. Po sekundzie usłyszeliśmy świąteczną melodię roznoszącą się po całym domu. Oho, natrafiliśmy na ducha świąt. Sama kiedyś uwielbiałam Boże Narodzenie, ale po śmierci taty wraz z mamą przestałyśmy go obchodzić, bo za każdym razem czułyśmy jak bardzo nam brakuje męża i ojca. Jego śmiechu i radości. Wspólnego dekorowania choinki czy pieczenia rozmaitych dań, podarunków pod choinką i świętowania. Byliśmy wtedy wszyscy tacy szczęśliwi. Byliśmy RAZEM. Po jego odejściu nic nie było już takie same. Znienawidziłam ten dzień - dwudziesty piąty grudnia – Boże Narodzenie, ale i data śmierci mojego ojca. Pech chciał by umarł w dzień, który tak kochał...a może to fart?

Zamrugałam odpychając od siebie wspomnienia i poczęłam wraz z brunetem czekać na osobę, która w podskokach zbiegła na dół po schodach i już po chwili stała zdesperowana w progu drzwi. Przyjrzałam się jej uważnie i wyczytałam z miny napięcie i zdenerwowanie oraz... zawód?

- Przepraszam, myślałem, że to moja żona. Nie było jej w domu od paru dni i miałem nadzieję, że to ona. W czym mogę państwu pomóc? – spytał się z wyćwiczoną grzecznością, lecz po chwili wytrzeszczył oczy zauważając nasz wizerunek i dodał z lekko uniesionym głosem. - Co się państwu stało?!

Przed nami stał średnich rozmiarów mężczyzna o brązowych tęczówkach. Był chudy i lekko chuderlawy, ale mimo to silny. Miał na sobie luźno zarzucony szary t- shirt i czarne dresy, a na głowie nosił burzę czekoladowych włosów rozmieszczonych na wszystkie strony. Najwidoczniej tak się ucieszył na odgłos dzwonka, gdyż myślał, że to jego żona i o niczym nie myśląc czym prędzej pobiegł do drzwi. Nie dziwiłam mu się, bo przecież kto by tak nie zrobił?

- Wpadliśmy w poślizg i mój kolega skręcił sobie przy wypadku nogę. Samochód jest nie sprawny, a naszym telefonom padła bateria. Postanowiliśmy udać się do najbliższego domu tak więc tu stoimy, jednak po drodze zostaliśmy zaatakowani przez głodnego dzika i odniosłam ranę na ramieniu jak pan zauważył. Jednak udało nam się uciec i przedrzeć się przez ten gęsty las. – Zaczęłam opowiadać mężczyźnie zmyślonym głosem, co chwila się jąkając by wyszło bardziej realistycznie. Mężczyzna uwierzył w historyjkę bez wahania i gestem ręki zaprosił nas do środka.

- Tato, tato! – usłyszeliśmy po chwili cieniutki głos dziewczynki zbiegającej prędko z pierwszego piętra. - Wróciła już mamusia? – spytała z nadzieją swojego rodziciela, a gdy nas spostrzegła cichutko wyszeptała speszona - Kim oni są tatusiu?

Mężczyzna uklęknął koło córeczki i odgarniając rozmierzwione włosy za ucho odpowiedział:
 - Idź do swojego pokoju skarbie. Zaraz do ciebie przyjdę, a wtedy poczytamy sobie bajkę na dobranoc, dobrze?

Blondyneczka pokiwała głową z uśmiechem i pobiegła do swojego pokoiku. Na moje oko miała około cztery lata.

Właściciel udzielił nam do dyspozycji łazienkę i apteczkę a sam zaczął przygotowywać kawę dla nas i dla siebie. Patrząc teraz na niego, jego córeczkę i otaczającą ich miłość poczułam ogromny żal w sercu, kiedy uświadomiłam sobie, że za parę minut będziemy musieli zrujnować im cały świat, jaki sobie stworzyli. Z niepojętym smutkiem weszłam do łazienki Josha, gdzie czekał już na mnie kuśtykający Lucas i zaczęliśmy na zmianę sobie obwiązywać opatrunki i odkażać rany.

***
Chwyciłam do ręki kubek gorącej kawy i upiłam łyk. Siedzieliśmy teraz w salonie na kanapie koloru kremowego, a po mojej prawej stronie paliło się drewno w kominku, a na nim wisiały  świąteczne skarpety, miętowe laski i miniaturowe złote bombki. Odłożyłam kubek na ławę i wyprostowana zaczęłam:

- Proszę pana...

- Och, proszę mów mi Josh.

- Dobrze.... - odparłam niepewnie, próbując zebrać się w sobie. - Musimy Ci coś wyznać. To... to nie był przypadek, że znaleźliśmy się tutaj. Przyszliśmy poinformować pana, znaczy ciebie – zaczęłam gubić się w słowach, więc po prostu to z siebie wyrzuciłam. – Parę dni temu przy klubie „ Zakręceni" znaleźliśmy ciało kobiety, niejakiej Jennifer Watery, pańskiej żony... - zrobiłam przerwę. - Nasze najszczersze kondolencje. – dokończyłam ze smutkiem w głosie. Mimo, że nie znałam tej rodziny, wiedziałam jednak jak on teraz może się czuć po stracie bliskiej mu osoby.

Mężczyzna wytrzeszczył szeroko oczy i zbladł na twarzy. Spojrzał na nas, jakbyśmy byli kosmitami za światów i schował twarz dłoniach, szepcząc co chwilę imię swojej zmarłej żony.

- To nie może być prawda... - powiedział w końcu Josh.

- Bardzo nam przykro.- rzekł krzepiąco Myśliwy.

Mężczyzna spojrzał na nas nietrzeźwo i zamilkł. To był ten moment. Musieliśmy już zacząć bo zaraz wyrzuci nas z tego domu.

- Wiemy, że jest panu ciężko, ale czy moglibyśmy zadać parę pytań odnośnie Jennifer?

- Bąśniowcy... - wyszeptał. – Jesteście Baśniowcami tacy jak ona i ja...

Spojrzałam na niego zdziwiona, a Lucas pochylił ku niemu głowę.

- Kiedy po raz ostatni widział pan żonę?

- Cztery dni temu. Wyszła z domu około godziny szesnastej, mówiąc że ma ważną sprawę do załatwienia.

- Wie pan może dokąd?

Ostatnimi czasy często gdzieś wychodziła, nie mówiąc nikomu gdzie i na jak długo. Dużo razy 
pytałem się jaki jest cel jej spotkań jednak ona tylko, gdy poruszałem ten temat milkła. Tamtego dnia śpieszyła się, a ja jej nie zatrzymywałem. Myślałem że to kolejne jej wyjście i tak jak zwykle wróci po paru godzinach do domu, jednak tak się nie stało...

- Czy pańska żona, zawsze wychodziła o tej samej godzinie? – zapytał tym razem Myśliwy.

- Nie dokładnie pamiętam, jednak na pewno było to w godzinach popołudniowych.

- Czy zauważył pan jakieś dziwne zachowania, oprócz tego, że często znikała na parę godzin z domu?

- Ostatnio Jenna chodziła cały czas taka poddenerwowana i paplała o tym, jak to musi się z kimś spotkać. Podejrzewałem że mnie zdradzała, dlatego po jej powrocie często się kłóciliśmy, jednak ona się do tego nie przyznawała. Oddaliliśmy się od siebie i przestaliśmy tak jak kiedyś rozmawiać. Mówiła, że nie może mi teraz powiedzieć, ale dzięki temu nie będziemy musieli się bać. Ale ja wiem że tak naprawdę to stał za tym jej kochanek i to pewnie on ją zabił. - Po tych słowach mężczyzna ponownie schował twarz w dłoniach i zaczął płakać. – Ona... Ona nie żyje.

- Proszę pana...

- Ona nie żyje! – wykrzyknął zdesperowany mężczyzna i podnosząc się gwałtownie z fotela zaczął szarpać mocno bruneta. - To koniec! Ona nie żyje! Rozumiesz? Nie ma jej! I już nigdy nie będzie! To nie ma sensu! – wrzeszczał Josh, nie puszczając przy tym Lucasa.