*Lucas Hather*
Ból był powalający, a mi
samemu brakowało już sił. Mimo to szedłem dalej bez żadnego grymasu na
twarzy nie chcąc zdradzić mojego bólu Kapturkowi, która i tak niechętnie
zgodziła się na dalszą drogę. Czułem, że cała lewa noga mi zdrętwiała i
coraz większe trudności miałem z chodzeniem. Ziemię pokrywała gruba
warstwa śniegu, utrudniająca poruszanie się, a zwłaszcza nam. Ociężale
gramoliliśmy się pod ogromną górę, która po moim pierwszym kroku stała
się mym największym wrogiem. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, by oszczędzić
jak najwięcej sił, jednak i one miały swój limit.
Zadyszany pokuśtykałem
kolejny odcinek i dzięki szybkiej reakcji Kapturka, która przez całą
drogę trzymała mnie pod ramię pomagając w drodze, chwyciła mocno
uniemożliwiając mi tym samym upadek.
- Już nie daleko... - wysapała cicho.
Była wykończona i
sprawiała wrażenie, że zaraz miałaby się przewrócić. Mimo to szła
uporczywie ciągnąc mnie za sobą i nie pozwalając nawet się zachwiać.
Słońce zeszło jakieś dwie godziny temu, a wokół nas zaczynał pojawiać się mrok.
- Już prawie! - wysapała, sama niepewna, do siebie.
Po długich staraniach
udało nam się wejść na stok, lecz zamiast zobaczyć wymarzoną drogę,
naszym oczom ukazał się kolejny gęsto zarośnięty las. Ze zmęczonymi
minami przystanęliśmy na chwilę przy wysokiej brzozie, a ja z
wdzięcznością opierałem się o nią plecami.
Suzanne przeszukiwała
swój granatowy plecak, który wzięła z naszego już porzuconego samochodu i
zaczęła czegoś szukać. Po chwili podeszła do mnie i podała mi butelkę
wody.
- Pij. – Kazała, sama opierając się o pień innego drzewa.
Zrobiłem to co kazała
czując się odrobinę lepiej. Ona przechyliła opakowanie i wypiła ostatnie
krople jakie nam pozostały. Spojrzałem na nią nietrzeźwo, dając do
zrozumienia byśmy ruszali kiedy tuż przy mojej głowie przeleciał
naostrzony topór wbijając się w pień dwa milimetry od mojej twarzy.
Ożywiony odepchnąłem się od pnia i patrząc przez chwilę na broń, szybko,
ale ostrożnie przysunąłem się do Suzie. Ona przerażona spojrzała na
mnie, a później w stronę skąd przyleciała broń. Jednak nic nie
powiedziała.
Przeczekaliśmy chwilę i upewnieni, że napastnik, który nas zaatakował odszedł powiedziałem:
- Lepiej ruszajmy w głąb
lasu. Tam będziemy mniej łatwym celem. Bo ktokolwiek to był nie ma zbyt
dobry zamiarów wobec nas. Nawet jeśli odszedł, nie wiadomo czy nie
zaatakuje ponownie.
Brunetka niemal od
razu skinęła głową na znak, że się zgadza i odwracając się w stronę lasu
postąpiliśmy krok, gdy nagle barczysta sylwetka nieznajomego wysunęła
się przed nami. Suz wydała z siebie stłumiony krzyk, a ja potrafiłem
tylko tępo patrzyć na uzbrojonego mężczyznę. Cholera! Z tą nogą byłem
bezbronny i fatalnie się czułem. Mimo to, z każdym ruchem wzrastającego
bólu przybrałem postawę bojową i stanąłem między napastnikiem, a
dziewczyną zaciskając z sykiem zęby, gdyż ból o mało mnie nie powalił.
- Kim jesteś? - spytałem ze złością w głosie.
Mężczyzna roześmiał się bez cienia wesołości i spojrzał na nas uważnie.
- Myślisz, że w takim stanie dałbyś radę ją obronić?
- Nie potrzebuję pomocy – odpowiedziała stanowczo dziewczyna.
Nagle usłyszałem świst
przecinającego powietrza, a potem zobaczyłem jak nieznajomy z wdziękiem
łapie sztylet rzucony przez Czerwonego Kapturka i uśmiecha się
szyderczo.
- Nie ze mną takie sztuczki. – Wyszeptał i rzucił tę samą broń w kierunku dziewczyny, a następnie kolejny.
Chciałem zatrzymać
pierwszy sztylet, lecz ból kompletnie mnie sparaliżował. Dziewczyna
szybko zorientowała co się dzieje i zrobiła unik, ratując się tym samym
od postrzału w głowę. Jednak nieszybko udało jej się zareagować na drugi
sztylet, więc został wbity prosto w łokieć. Dziewczyna wrzasnęła i
osunęła się na kolana łapiąc za ranną rękę.
- Zawsze pamiętaj o
planie B. – Rzekł uradowany swoją wygraną blondyn i dodał. - Nie
mieszajcie się, to nie wasza sprawa. Zostawcie śledztwo w spokoju i
cieszcie się życiem jakie wam pozostało.
- A jeśli tego nie zrobimy?! – wysyczałem.
- W taki razie, nie
najlepiej się to dla was skończy... Zaraz pojawi się moja siostra, więc
jeśli chcecie ujść z życiem, wynoście się stąd i zapamiętajcie moje
słowa.
Usłyszeliśmy szczęk
łamanej gałązki za nami więc szybko odwróciliśmy się w stronę hałasu,
jednak nic tam nie było. Powróciłem spojrzeniem do chłopaka, lecz jego
już tam nie było.
Bez zastanowienia
rzuciłem się do dziewczyny i wyciągając jej nad wyraz ostrożnie sztylet,
a następnie obwiązując ranę materiałem rzuciliśmy się do ucieczki. O
ile ucieczka ma znaczenie szybko kuśtykających ludzi to tak. Rzuciliśmy
się biegiem.
*Suzie Reed*
Podeszliśmy szybkim
krokiem cali zdyszani i zmęczeni wysiłkiem, a także nieopuszczającym nas
bólem do białego średnich rozmiarów domu, stojącego samotnie na
szerokiej nieogrodzonej łące. Przystanęliśmy przed progiem i
spróbowaliśmy wyregulować nasze oddechy, co niestety nie było takie
proste.
Ramię pulsowało bólem,
byłam wykończona i zestresowana. Właśnie mieliśmy odbyć poważną rozmowę i
zdobyć więcej informacji do śledztwa, ale jak to zrobić skoro byliśmy
cali wymazani krwią? Przecież rodzina ofiary od razu zacznie się
obawiać, że coś się im przytrafi i tym sposobem nic nam nie powiedzą.
Ale nie mogliśmy teraz zawrócić. Przecież byliśmy już na miejscu. Jaki
głupiec by teraz zrezygnował? Spojrzałam na Luka, a następnie na
mahoniowe drzwi stojące przed nami, a na nich zawieszony świąteczny
wieniec. Trzeba było improwizować i tyle.
Wypuściłam głośno
powietrze z ust i nacisnęłam na dzwonek. Po sekundzie usłyszeliśmy
świąteczną melodię roznoszącą się po całym domu. Oho, natrafiliśmy na
ducha świąt. Sama kiedyś uwielbiałam Boże Narodzenie, ale po śmierci
taty wraz z mamą przestałyśmy go obchodzić, bo za każdym razem czułyśmy
jak bardzo nam brakuje męża i ojca. Jego śmiechu i radości. Wspólnego
dekorowania choinki czy pieczenia rozmaitych dań, podarunków pod choinką
i świętowania. Byliśmy wtedy wszyscy tacy szczęśliwi. Byliśmy RAZEM. Po
jego odejściu nic nie było już takie same. Znienawidziłam ten dzień -
dwudziesty piąty grudnia – Boże Narodzenie, ale i data śmierci
mojego ojca. Pech chciał by umarł w dzień, który tak kochał...a może to
fart?
Zamrugałam odpychając od
siebie wspomnienia i poczęłam wraz z brunetem czekać na osobę, która w
podskokach zbiegła na dół po schodach i już po chwili stała zdesperowana
w progu drzwi. Przyjrzałam się jej uważnie i wyczytałam z miny napięcie
i zdenerwowanie oraz... zawód?
- Przepraszam, myślałem,
że to moja żona. Nie było jej w domu od paru dni i miałem nadzieję, że
to ona. W czym mogę państwu pomóc? – spytał się z wyćwiczoną
grzecznością, lecz po chwili wytrzeszczył oczy zauważając nasz wizerunek
i dodał z lekko uniesionym głosem. - Co się państwu stało?!
Przed nami stał średnich
rozmiarów mężczyzna o brązowych tęczówkach. Był chudy i lekko
chuderlawy, ale mimo to silny. Miał na sobie luźno zarzucony szary t-
shirt i czarne dresy, a na głowie nosił burzę czekoladowych włosów
rozmieszczonych na wszystkie strony. Najwidoczniej tak się ucieszył na
odgłos dzwonka, gdyż myślał, że to jego żona i o niczym nie myśląc czym
prędzej pobiegł do drzwi. Nie dziwiłam mu się, bo przecież kto by tak
nie zrobił?
- Wpadliśmy w poślizg i
mój kolega skręcił sobie przy wypadku nogę. Samochód jest nie sprawny, a
naszym telefonom padła bateria. Postanowiliśmy udać się do najbliższego
domu tak więc tu stoimy, jednak po drodze zostaliśmy zaatakowani przez
głodnego dzika i odniosłam ranę na ramieniu jak pan zauważył. Jednak
udało nam się uciec i przedrzeć się przez ten gęsty las. – Zaczęłam
opowiadać mężczyźnie zmyślonym głosem, co chwila się jąkając by wyszło
bardziej realistycznie. Mężczyzna uwierzył w historyjkę bez wahania i
gestem ręki zaprosił nas do środka.
- Tato, tato! –
usłyszeliśmy po chwili cieniutki głos dziewczynki zbiegającej prędko z
pierwszego piętra. - Wróciła już mamusia? – spytała z nadzieją swojego
rodziciela, a gdy nas spostrzegła cichutko wyszeptała speszona - Kim oni
są tatusiu?
Mężczyzna uklęknął koło córeczki i odgarniając rozmierzwione włosy za ucho odpowiedział:
- Idź do swojego pokoju skarbie. Zaraz do ciebie przyjdę, a wtedy poczytamy sobie bajkę na dobranoc, dobrze?
Blondyneczka pokiwała głową z uśmiechem i pobiegła do swojego pokoiku. Na moje oko miała około cztery lata.
Właściciel udzielił nam
do dyspozycji łazienkę i apteczkę a sam zaczął przygotowywać kawę dla
nas i dla siebie. Patrząc teraz na niego, jego córeczkę i otaczającą ich
miłość poczułam ogromny żal w sercu, kiedy uświadomiłam sobie, że za
parę minut będziemy musieli zrujnować im cały świat, jaki sobie
stworzyli. Z niepojętym smutkiem weszłam do łazienki Josha, gdzie czekał
już na mnie kuśtykający Lucas i zaczęliśmy na zmianę sobie obwiązywać
opatrunki i odkażać rany.
***
Chwyciłam do ręki kubek gorącej kawy i upiłam łyk. Siedzieliśmy teraz w salonie na kanapie koloru kremowego, a po mojej prawej stronie paliło się drewno w kominku, a na nim wisiały świąteczne skarpety, miętowe laski i miniaturowe złote bombki. Odłożyłam kubek na ławę i wyprostowana zaczęłam:
Chwyciłam do ręki kubek gorącej kawy i upiłam łyk. Siedzieliśmy teraz w salonie na kanapie koloru kremowego, a po mojej prawej stronie paliło się drewno w kominku, a na nim wisiały świąteczne skarpety, miętowe laski i miniaturowe złote bombki. Odłożyłam kubek na ławę i wyprostowana zaczęłam:
- Proszę pana...
- Och, proszę mów mi Josh.
- Dobrze.... - odparłam
niepewnie, próbując zebrać się w sobie. - Musimy Ci coś wyznać. To... to
nie był przypadek, że znaleźliśmy się tutaj. Przyszliśmy poinformować
pana, znaczy ciebie – zaczęłam gubić się w słowach, więc po prostu to z
siebie wyrzuciłam. – Parę dni temu przy klubie „ Zakręceni" znaleźliśmy
ciało kobiety, niejakiej Jennifer Watery, pańskiej żony... - zrobiłam
przerwę. - Nasze najszczersze kondolencje. – dokończyłam ze smutkiem w
głosie. Mimo, że nie znałam tej rodziny, wiedziałam jednak jak on teraz
może się czuć po stracie bliskiej mu osoby.
Mężczyzna wytrzeszczył
szeroko oczy i zbladł na twarzy. Spojrzał na nas, jakbyśmy byli
kosmitami za światów i schował twarz dłoniach, szepcząc co chwilę imię
swojej zmarłej żony.
- To nie może być prawda... - powiedział w końcu Josh.
- Bardzo nam przykro.- rzekł krzepiąco Myśliwy.
Mężczyzna spojrzał na nas nietrzeźwo i zamilkł. To był ten moment. Musieliśmy już zacząć bo zaraz wyrzuci nas z tego domu.
- Wiemy, że jest panu ciężko, ale czy moglibyśmy zadać parę pytań odnośnie Jennifer?
- Bąśniowcy... - wyszeptał. – Jesteście Baśniowcami tacy jak ona i ja...
Spojrzałam na niego zdziwiona, a Lucas pochylił ku niemu głowę.
- Kiedy po raz ostatni widział pan żonę?
- Cztery dni temu. Wyszła z domu około godziny szesnastej, mówiąc że ma ważną sprawę do załatwienia.
- Wie pan może dokąd?
Ostatnimi czasy często
gdzieś wychodziła, nie mówiąc nikomu gdzie i na jak długo. Dużo razy
pytałem się jaki jest cel jej spotkań jednak ona tylko, gdy poruszałem
ten temat milkła. Tamtego dnia śpieszyła się, a ja jej nie
zatrzymywałem. Myślałem że to kolejne jej wyjście i tak jak zwykle wróci
po paru godzinach do domu, jednak tak się nie stało...
- Czy pańska żona, zawsze wychodziła o tej samej godzinie? – zapytał tym razem Myśliwy.
- Nie dokładnie pamiętam, jednak na pewno było to w godzinach popołudniowych.
- Czy zauważył pan jakieś dziwne zachowania, oprócz tego, że często znikała na parę godzin z domu?
- Ostatnio Jenna
chodziła cały czas taka poddenerwowana i paplała o tym, jak to musi się z
kimś spotkać. Podejrzewałem że mnie zdradzała, dlatego po jej powrocie
często się kłóciliśmy, jednak ona się do tego nie przyznawała.
Oddaliliśmy się od siebie i przestaliśmy tak jak kiedyś rozmawiać.
Mówiła, że nie może mi teraz powiedzieć, ale dzięki temu nie będziemy
musieli się bać. Ale ja wiem że tak naprawdę to stał za tym jej kochanek
i to pewnie on ją zabił. - Po tych słowach mężczyzna ponownie schował
twarz w dłoniach i zaczął płakać. – Ona... Ona nie żyje.
- Proszę pana...
- Ona nie żyje! – wykrzyknął zdesperowany mężczyzna i podnosząc się gwałtownie z fotela zaczął szarpać mocno bruneta. - To koniec! Ona nie żyje! Rozumiesz? Nie ma jej! I już nigdy nie będzie! To nie ma sensu! – wrzeszczał Josh, nie puszczając przy tym Lucasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz